Mamy przyjaciół, którzy mieszkają 30 km. za Poznaniem. 5 dzieci, oboje pracują zawodowo, dzieci wożą do szkół w Poznaniu, a grafik zajęć i kółek dodatkowych ich pociech wypełniony jest bardziej, niż jakikolwiek inny znany mi grafik.
Do tego wyjazdy weekendowe, wakacyjne, koncerty, imprezy urodzinowe, rocznicowe, spływy, atrakcje wszelakie, góry, no co tylko po prostu!
Z nieustającym podziwem i niedowierzaniem słucham opowieści życia ich siedmioosobowej rodziny. Umiejętności organizacyjne i logistyczne tych ludzi powalają i -przyznaję- są dla mnie nieosiągalne. Może dlatego, że nigdy nie byłam harcerką, a oni tak. I się wyuczyli, a ja nie, nie wiem.
Przez lata patrząc na nich wpadałam w głęboką dziurę wyrzutów sumienia względem moich dzieci, żalu, rozczarowania i pretensji do siebie, że my tak nie działamy, nie potrafimy, nie zapewniamy naszym dzieciom tylu i takich atrakcji, że oni są, byli, albo będą tam i siam, a my to tylko siam.
Ale im jestem starsza, tym bardziej płytka i nieważna zdaje się być ta dziura, a ja staram się być szczęśliwa z tym, co mamy i jak żyjemy.
Pewnie, że kilku wyjazdów czy atrakcji dla naszej rodziny bym chciała. Pewnie, że wkurzają mnie ograniczenia (finansowe, czasowe, zawodowe- głównie dyżury Olka i jego obowiązki jako szefa oddziału, czyli jak nikt nie może wziąć dyżuru, to musi móc Olek na przykład), ale prawdą jest, że ja to nie Agnieszka od tej piątki dzieci, ani żadna inna kobieta. Ona to ona. A ja to ja. I jestem właśnie taka, moje życie rodzinne wygląda właśnie tak, a nie inaczej, nasz czas rodzinny to nasz czas i spędzamy go w sposób, który jest jakimś kompromisem dla naszych możliwości i odmiennych potrzeb.
Nie chcę wyjść na jakąś zrzędliwą, zramociałą babę, która słowami "a za moich czasów" idealizuje swoją młodość i dowodzi, że kiedyś to było lepiej. Bo tak lepiej to wcale nie było.
Ale ten rozbuchany pajdocentryzm, który panuje dzisiaj jest dla mnie jakimś totalnym nieporozumieniem.
Dzieci są absolutnym centrum i pępkiem świata. Muszą mieć wszystko. Dzieci się edukuje, kształci, rozwija, dzieciom się pokazuje, zapewnia, gwarantuje, nie odmawia, kupuje, dowozi, organizuje.
Milion kółek, możliwości na rozwijanie zainteresowań, pasji, dodatkowe zajęcia, języki, wyjazdy, szkolenia!
Czasami dzieci same chcą, czasami jest to pomysł na życie rodzinne ich rodziców. Różnie to bywa i tak naprawdę nie chcę oceniać cudzych wyborów. Zresztą ja też chcę dla moich dzieci rozwoju i kręcę się na tej wesołej karuzeli.
Moje dwie córki są w szkole muzycznej i chóralnej, trzecia w gimnazjum dwujęzycznym szlifuje swój francuski, raz w tygodniu kółko plastyczne, od czasu do czasu jazda konna, korepetycje z fizyki w razie potrzeby- tak, ja też wspieram ten pajdocentryzm XXI wieku, żeby moim córkom zapewnić dobry start w dorosłe życie.
Ale.
Ale jak lwica bronię granic normalności i równowagi w tym wszystkim. Bronię też granic swoich własnych. Bo tak się składa, że ja też jestem ważna! Egoizm? Zdrowy, niezdrowy? Nie wiem. Wiem, czego potrzebuję i chcę o tym mówić moim najbliższym. Chcę być brana pod uwagę.
Pajdocentryzm stawiając dziecko w centrum, dostrzegając (słusznie) wrodzony potencjał i doskonałość każdego dziecka, jednocześnie nie docenia, a wręcz umniejsza rolę dorosłego- nauczyciela i społecznych uwarunkowań w wychowaniu i życiu młodego człowieka. To naukowy wywód, ale jakże aktualny dzisiaj, prawda?
I we mnie nie ma na to zgody. Nie chcę być li tylko organem wykonawczym i siłą roboczą w służbie moim dzieciom. Chcę budować naszą więź również poprzez nudne bycie w domu.
Jestem nudna. Ponieważ lubię w weekend nic nie musieć. Lubię sprzątać dom przy sobocie. Lubię, kiedy jest posprzątane, ugotowane, upieczone, wyprane i rozwieszone, pograbione w ogrodzie, film obejrzany, gazeta poczytana, z sąsiadami pogadane, w kominku napalone, po pokojach poszurane. Kwiaty w wazonie, świeży obrus na stole, pachnące ciasto dopiero co wyjęte z piekarnika. Lubię nawet mamo, nie mam co robić...
Nudy takie, że szkoda gadać.
Wiem, że nieustannie coś się dzieje na mieście. I poza miastem też. Kino, przedstawienia, wystawy, akcje, zawody, warsztaty. Dla każdego coś dobrego. Sztuką jest wybierać. Sztuką jest rezygnować bez żalu i decydować się na coś z prawdziwej potrzeby serca. Nie musi być zawsze, wszędzie i za wszelką cenę. Tak myślę. Tak chcę działać. Z miłością dla moich córek, ale również z miłością dla samej siebie.
Być może kiedyś dziewczyny nam zarzucą zbyt małą rodzinną aktywność. Być może będą miały pretensje i wystawią nam kiepską ocenę z rodzicielstwa.
Ja też swego czasu byłam pełna żalu do rodziców. No bo jak tu doceniać dzieciństwo pełne wykopków, żniw, pracy w polu i wokół domu, żadnych wyjazdów chociażby do Bułgarii, brak porządnych szlifów języka angielskiego, nie mówiąc już o jakiejś szkole muzycznej czy czymś równie kłopotliwym dla dziecka z pięciotysięcznego miasteczka.
Nie było doskonale, wiem. Mogłabym więcej, lepiej, intensywniej, wiadomo. Paru umiejętności, których nie posiadłam jest mi żal, oczywiście, że tak. Ale wiem, że rodzice dali mi tyle, ile mogli, a ja rozwinęłam skrzydła na tyle, na ile się dało, wciąż mogę się rozwijać, jeśli tylko zechcę.
Więź z moją siostrą budowałam głównie wyrywając chwasty, zbierając ziemniaki, podlewając ogórki o 5 rano, kłócąc się o bluzki, kryjąc się wzajemnie przed rodzicami, zwierzając się z pierwszych całowanych randek. I jest to dzisiaj silna więź i jedna z najważniejszych relacji w moim życiu. Rodzice dali mi najlepsze co mogli i są dla mnie ogromnym wsparciem. Chociaż nie wozili mnie na żadne zajęcia.
Dobrego tygodnia dla Was Kochani!